Dariusz Polmański: chcę zobaczyć jak daleko zajdę

O początkach kariery bokserskiej, promotorach i wizerunku dyscypliny rozmawiam z pięściarzem z Brodnicy Dariuszem Polmańskim (12-0, 9 KO).

Późno zaczął pan boksować zawodowo. Dopiero w wieku 33 lat. Teraz ma pan 37.

Tak. Choć zadecydował przypadek. Pasja była zawsze, bo jako dziecko oglądałem walki. Ale pierwsza przygoda ze sportami walki przez namowę znajomego to był kickboxing. Byłem także wcześniej pod koniec lat 90. dwukrotnym mistrzem Polski w wyciskaniu na ławce. Stało się też na bramkach w okolicach Brodnicy czy między Bydgoszczą, a Toruniem. Tam właśnie poznałem kickboxera, do którego zacząłem chodzić na treningi i bardzo mi się to spodobało.

To co się stało, że ostatecznie wybrał pan boks?

Po namowie tego znajomego. Powiedział mi: – Masz bardzo dobre ręce i bardzo mocno bijesz. Szkoda, żebyś marnował się w tym kickboxingu, bo nic w nim nie ma. Zdobędziesz parę medali i pucharów, ale nic z tego tak naprawdę nie będziesz miał. Pokierował mnie do Bydgoszczy do klubu Zawisza. Tam miały być pieniądze i kontrakt. Była tam wtedy liga bokserska.

Boksował pan wcześniej amatorsko?

Pojechałem do Bydgoszczy w wieku 20 lat do klubu Zawisza. Tamtejszy trener wziął mnie na sprawdzian, dał mi jednego kickboxera i boksera. I chyba pokazałem się z bardzo dobrej strony, bo kondycyjnie zajechałem ich obydwu. Trener był w szoku, ale powiedział mi, że mam nawyki z kickboxingu, je skoryguje i żebym ćwiczył u siebie w Brodnicy, a po miesiącu wrócił. Wróciłem po miesiącu, pokazałem się na sali i od razu zaproponowali mi kontrakt. Zacząłem więc przygotowywać się, ale dostałem mocny ból ucha, miałem operację i wykluczyło mnie to z treningu i z możliwości jakichkolwiek startów. Gdy wróciłem liga w Bydgoszczy upadła. To był klub wojskowy, który wtedy przeszedł pod miasto, a te przestało dawać pieniądze na boks. Boks sam z siebie umarł.

Czyli w ogóle nie udało się zadebiutować w boksie olimpijskim?

Dokładnie. Nawet nie zaboksowałem. Ale jak przygotowywałem się to sparowałem z wicemistrzem Polski juniorów, którego znokautowałem. Wygrałem też z brązowym medalistą na punkty. Nie było mi jednak dane zawalczyć w lidze.

To co później działo się w pana życiu do czasu debiutu na zawodowym ringu?

Gdy liga się rozpadła, wróciłem do siebie. I co? Trzeba było zająć się życiem, pracować. Później otworzyłem swój biznes i zająłem się zarabianiem pieniędzy. Biznes szedł dobrze, więc miałem trochę więcej wolnego czasu. Zacząłem chodzić na siłownię, trochę boksować, ale tak dla samego siebie. Później poznałem trenera w Brodnicy – bo u nas w Brodnicy w latach 70. boks stał bardzo mocno – zapłaciłem mu i zaczęliśmy trenować. W międzyczasie jeden znajomy, z którym do dziś jeżdżę na ryby zabrał mnie do Niemiec do Schwerina do swojego znajomego, który miał tam gym i powiedział, że będę mógł tam potrenować, jest tam ring, trenują amatorzy i zawodowcy.

I wtedy spotkał pan tam Jürgena Brähmera, który przekonał pana, że warto podpisać kontakt zawodowy?

Tak. On pochodzi ze Schwerina i właśnie w tym gymie ćwiczył. Pierwszy raz sparowałem z nim właśnie wtedy, kiedy poszedłem tam na trening. Trochę się ze mnie śmiali, że pewnie boksuję tak jak większość – dla siebie. Przebrałem się, ćwiczyłem na workach i zaproponowali mi – Chodź posparujesz. Najpierw dali mi jakiegoś chłopaka, a później właśnie Brähmera. Coś mi się tam obiło o uszy o nim wcześniej, ale wtedy za bardzo nie mogłem skojarzyć kto to jest. Tak im się spodobało, że zapytali czy nie chcę kontraktu podpisać. Pomyślałem wtedy – Nie no, jaja jakieś sobie robią ze mnie. Wtedy to była niemiecka grupa PSP – Boxing. Dziś mam także drugi kontrakt z grupą SES – dużą grupą na niemieckim rynku.

Jeszcze obowiązuje czy jest pan teraz wolnym zawodnikiem?

Nie. Kontrakt dalej obowiązuje. Mam fajny kontrakt. Nie chcę w Polsce nikogo krytykować – promotorów czy kogokolwiek, ale powiem szczerze, że tam są fajniejsze zasady. Nie ma niewolniczych kontraktów przede wszystkim. W Niemczech jestem promowany przez nich i oni mi tam załatwiają walki. Ale mogę mieć w każdej chwili podpisany tutaj kontrakt w Polsce lub samemu sobie cokolwiek załatwiać.

A jaki jest podział dochodów w kontrakcie?

Kontrakt 30 na 70, czyli 30 proc. idzie dla promotora.

Tylko 30 proc. dla promotora?

Tak. Nie dziwię się, że w Polsce jest odwrotnie, bo jak słyszę jakie kwoty za walkę z Huckiem otrzymał Krzysztof Głowacki to nie ubliżając mu – bo mam go za poważnego chłopaka – skandal to jest mało powiedziane. Zawodnicy w Polsce dają się wyzyskiwać podpisując takie niewolnicze kontrakty.

Więc nie chce się pan związać z polskim promotorem?

Na pewno nie na takich zasadach i warunkach na jakich podpisywane są kontrakty w Polsce.

A współpraca promotorska z Andrzejem Gmitrukiem nie wchodzi w grę? Robiliście razem galę w Brodnicy w 2014 r., na której wystąpili Sulęcki, Sęk, Syrowatka, Dąbrowski.

Jako trenera bardzo go poważam, bo ma pojęcie i nawet trochę ubolewam, że w 100 proc. tego nie wykorzystuje. I za to niech bierze pieniądze odpowiednie, bo jego praca jako trenera jest na pewno tego warta. Ale jako promotora to nie. Po gali w Brodnicy pozostawił po sobie bardzo złe wrażenie.

To sam pan opłaca swoje walki i przeciwników?

Nie. To wszystko robi niemiecki promotor. Mam obozy przygotowawcze i sparingi w Niemczech. Mnie to nic nie kosztuje. Ja mam wszystko w Niemczech załatwione. Mogę tam jechać, ale nie mam jakiegoś obowiązku, że muszę. Boksowałem dwukrotnie na dużych galach grupy SES, gdzie było po 7-8 tys. ludzi, gdzie walczyli Robert Stieglitz, Mairis Briedis, Dominic Boesel, Felix Lamm. W tej chwili to jest nawet mocniejsza grupa od Sauerlanda. Ma dużo więcej perspektywicznych zawodników niż Sauerland, który już się generalnie kończy.

Ma pan 12 pojedynków zawodowych, w tym 9 wygranych przed czasem. Rekord ładnie wygląda. Z tym, że żaden z przeciwników nie miał dodatniego bilansu.

Nie będę się usprawiedliwiał. Na pewno nie mogłem mieć na początku nie wiadomo jakich zawodników, ponieważ brak doświadczenia w boksie amatorskim powodował to, że musiałem bardziej przezwyciężyć swój stres czy złapać rutynę. Z drugiej strony nie można patrzeć na bilanse. Popatrzymy na Roberta Talarka. Dodatni bilans nie ma dużego znaczenia, bo później przychodzi weryfikacja. Dużo naszych chłopaków na naszym polskim podwórku, których naprawdę cenię są gdzieś tam wysoko, a też mają słabych zawodników. Prosty przykład Krzysztofa Kopytka, który był okrzyknięty wielkim talentem i wszyscy go chwalili w czasie treningów na sali. Wyszedł do ringu z Mykolą Vovkiem, z którego komentatorzy śmiali się, że miał większość rywali z ujemnym rekordem. I co? Ograł Kopytka do jednej bramki. Bawił się z nim.

Interim World Boxing Foundation International – to nazwa pasa, który pan dotychczas zdobył. Jak pan reaguje, gdy ludzie mówią o takich pasach – pasek do spodni?

To są oczywiście śmieszne określenia. Ja nie przywiązuję uwagi to tych pasów. Ja wiem jaki to jest pas czy on ma znaczenia czy nie ma. Promotorzy robią to też, żeby przyciągnąć ludzi na galę, bo jakby bokserzy boksowali tylko o główne cztery pasy to ile na świecie byłoby ważnych gal? Po prostu podnosi się tym rangę gali. Na pewno żadnego znaczenia te pasy nie mają. Wręcz przeciwnie – mają małe znaczenie, a za nie też trzeba płacić, za pas i federacji.

Grali hymn narodowy przy takim pasie?

Tak. Grają. I to jest też bardzo ważne. Bokserowi, który ma w przyszłości walczyć o duży pas i tytuł, takie doświadczenie później się przydaje. Bo zwykle walczy po 6-8 rund bez hymnu, a tu nagle staje pierwszy raz do walki o dobry tytuł znaczącej federacji, jest hymn, duża publika, co często powoduje, że zawodnik zablokuje się i spali. Tak jak to było z Pawłem Głażewskim, gdy pojechał pierwszy raz do Niemiec. Największym błędem promotorów jest to, że polscy zawodnicy boksują tylko w kraju, a nie poza granicami. Taki zawodnik później spala się, bo jest w nowym miejscu, nie ma swojej publiczności.

Plakat walki Polmański Korda

Miał pan boksować 3 czerwca o pas mistrza Europy federacji UBF. Walka nie doszła do skutku.

Dwa tygodnie przed walką przeciwnik zgłosił kontuzję. Wymiana przeciwnika na ten termin była praktycznie niemożliwa. Powiedziałem, że nie chcę przeciwnika, który będzie dobry tylko przez trzy rundy, ale nie będzie przygotowany na dystans 10 rund. Ja chcę boksować duże dystanse, bo jak przyjdzie konkretna walka to mam być przygotowany. Doświadczenie długiej walki jest mi bardzo potrzebne.

Na październik i grudzień tego roku ma pan zakontraktowane dwa pojedynki. Zapowiada pan, że rywale będą solidni. Będą mieli dodatni bilans?

Na pewno tak. Ten z 3 czerwca miał już dodatni bilans i sam to narzuciłem na rozmowach z promotorem. Niech tych walk będzie teraz mniej, ale z rywalami z dodatnim bilansem i mocniejszych, którzy postawią mi większy opór. Nie wiem czy to jest przypadek czy przeciwnicy byli jacy byli, ale ja przez te 12 walk nawet nie miałem otarcia na twarzy, jednej ryski.

A co z tą walką z Robertem Stieglitzem – byłym mistrzem świata WBO i mistrzem Europy wagi super średniej? Dlaczego nie odbyła się?

Miałem walczyć ze Stieglitzem. Na ostatniej gali grupy SES jak boksowałem chcieli mnie podejrzeć i zrobić właśnie taką przedwalkę, żeby kibice mnie poznali, a później żebym z nim zaboksował. Nie odzywali się jednak i była cisza. Nagle, trzy tygodnie przed walką dzwonią, że boksujemy.

I z tego powodu pan zrezygnował?

Zrezygnowałem z tego powodu, że nie chcę zawalczyć tylko dla pieniędzy. Ktoś kto by chciał zarobić pewnie by przyjął tę propozycję. Ja bardzo byłem nastawiony na tę walkę, bo wiedziałem, że on jest w moim zasięgu. Mam ciężkie ręce i wiedziałem, że go ustrzelę, że on nie jest mi w stanie krzywdy zrobić. Parę jego ostatnich walk pokazało, że już jest naruszony, rozbity. Ma 60 stoczonych bojów, naprawdę ciężkich walk. Oni szukali przeciwnika, który nie będzie w gazie. Odmówiłem więc z prostej przyczyny – bo chciałem tę sytuację wykorzystać w 100 proc., a nie tylko dla pieniędzy. Powiedziałem, że chcę normalny obóz, minimum 8 tygodni od podpisania kontraktu. Zastrzegłem wtedy, że nie chcę nawet takich pieniędzy jakie oferowali. A naprawdę warunki finansowe były dobre, bo uważam, że 40 tys. euro to nie są małe pieniądze.

Nie czeka pan na walkę życia, żeby dobrze zarobić?

Nie. Ja zacząłem boksować zawodowo tylko z tego powodu, że chcę zobaczyć jak daleko zajdę jako osoba, która nie boksowała amatorsko, robiła to dla siebie i po części robię to nadal. Nie mam jakiegoś dużego ciśnienia na to, a myślę, że mógłbym stanąć w szranki z każdym polskim zawodnikiem kategorii super średniej czy półciężkiej i na pewno nie byłaby to walka do jednej bramki. Mógłbym pokazać dobry boks i wygrać. Mam ten atut, że mam czym uderzyć.

Temat walki z… Jeanem Pascalem – byłym mistrzem świata WBC wagi półciężkiej.

Propozycja praktycznie nałożyła się z propozycją od Stieglitza. Walka nie doszła skutku, bo tak doradził mi mój promotor. Ja powiedziałem, że mogę pojechać i boksować, ale on stwierdził: – Darek, jeżeli go nie znokautujesz to nie wygrasz. To jest Kanada. Oni czekają na jego powrót, wielki come back. Dodał, że pieniądze są tak marne i się nie opłaca. 10 tys. dolarów z czego od razu trzeba zostawić 60 proc. podatku. Obiecał, że załatwi mi dużo lepsze sparingi, z których coś się nauczę, a tu oszukają mnie na punkty. Tu jeszcze wchodziła kwestia walki ze Stieglitzem, bo jakbym przegrał z Pascalem to walka z nim odeszłaby na drugi plan. I odpuściłem, bo wtedy była bardziej realna walka z Niemcem.

Skąd decyzja, żeby zejść z półciężkiej do super średniej? Przez silne ręce chce pan zaistnieć w tej wadze?

Myślę, że tak. W super średniej są tak samo wysocy zawodnicy jak ja, czyli 179 cm. Mamy przykład Maćka Suleckiego, który zszedł jeszcze dwie kategorie niżej, a jest jeszcze wyższy ode mnie. Siła to może być ten dodatkowy atut. Nie ma co ukrywać, że jeden silny cios potrafi zmienić przebieg walki. Mamy przykład Gienadija Gołowkina i jeszcze paru innych bokserów można wymienić. Nie pamiętam kto to powiedział, ale to jest też tak, że każdy ma plan na walkę, do momentu kiedy dostanie konkretny strzał.

Powiedział to Mike Tyson. Ale wspomniał pan też Roberta Talarka. Kto wygra na Polsat Boxing Night? Norbert Dąbrowski czy Robert Talarek?

Dąbrowski jest nieprzewidywalny. On potrafi z bardzo dobrym zawodnikiem zaboksować super, naprawdę wznieść się na wyżyny. A czasami potrafi tak słabo zaboksować, że aż przykro się patrzy. To będzie tylko kwestia jaką dyspozycję tego dnia będzie miał Dąbrowski. A jeśli chodzi o Talarka to jego tendencja jest cały czas zwyżkowa. On cały czas się uczy. To pokazuje, że w naszym hermetycznie zamkniętym boksie zawodowym w Polsce są jednak talenty. Bo gdyby taki Talarek został gdzieś wcześniej zauważony i normalnie mógł trenować to pewnie byłby już na dużo wyższym poziomie. On przecież chodzi normalnie do pracy, a potrafi to połączyć i ciężko trenować. A dużo jest takich zawodników jak u Tomasza Babilońskiego czy Andrzeja Wasilewskiego, co nie pracują, a boksują marnie.

Kiedy w takim razie będzie pana walka w Polsce? Może Międzyzdroje, Radom, Skierniewice?

To jest to o czym mówię. Nasze grono jest hermetycznie zamknięte. Ja za bardzo prosić się nie lubię. A znowu jak ktoś za bardzo prosi, to wtedy bardzo mocno to wykorzystuje i powie: – Ok. Możesz zaboksować. Ale nie puszczą cię na antenie, masz załatwić sobie przeciwnika, wypełnić czas jego gali, a on nie da ci nic. Nie muszę nawet złotówki dostać, ale chcę być na antenie. To nie. Nie puszczą cię na antenie, bo nie jesteś ich zawodnikiem. Podpisz kontrakt – to będziesz na antenie. Ale jaki kontrakt? Niewolniczy? I to jest właśnie nasze środowisko i nasza rzeczywistość. Jest paru promotorów, każdy niby jest inny, a oni tak naprawdę dmuchają w jedną trąbką. Oni razem dogadują się i mówią: Nie możemy dawać więcej chłopakom jak tyle, bo jak będziemy ze sobą konkurować, prześcigać się i dawać więcej.

Brzmi trochę jak spiskowa teoria. Jest zmowa promotorów?

No tak. Po to, żeby nie płacić dużych kwot zawodnikom, żeby dla nich więcej zostało. Jak jest konkurencja, to dla kogo jest najlepsza, najzdrowsza? Dla kibiców i dla zawodników. Jak nie ma – to dla promotorów. Tylko, że wtedy zawodnicy nie zarabiają takich pieniędzy jak powinni zarabiać, a ludzie w telewizji otrzymują kicz. Organizowaliśmy w Brodnicy mecz reprezentacji Polska – Niemcy. Siedziałem przy ringu i oglądałem te walki. Pojechałem na drugi dzień do Legionowa i szczerze powiem, że walki w Brodnicy kadry olimpijskiej były piękne. Aż się chciało oglądać. To był prawdziwy boks, nieudawany. A w Legionowie? Ludzie gwizdali. Walka wieczoru to była pomyłka. Stary dziadek, który przyjechał po pieniądze. A później się dziwimy, że u nas na galach zawodowych nie ma ludzi na trybunach.

To co pan mówi trochę koresponduje z ocenami Mateusza Borka. Jak ocenia go pan jako promotora, a także zestawienia na Polsat Boxing Night 7?

Każda taka inicjatywa pomoże w promocji boksu i podniesieniu rangi widowiska. Ale tak naprawdę ciężko jeszcze ocenić Mateusza Borka jako promotora, bo jak sam Mateusz powiedział jest to matchmaking walk na jeden wieczór. On nie będzie dbał o ich karierę. Ma za sobą dobre instrumenty, telewizję, wsparcie sponsorów. Także dziś ma łatwiej. Ma przewagę, bo stał tyle lat z boku, obserwował, uczył się nie na własnych błędach, ale na innych. Być może jeśli gala wypali to znajdzie jakieś perełki i będzie chciał z nimi podpisać kontrakt. Jego inicjatywa jest jak najbardziej na plus dla naszego boksu.

Zapytam o przyszłość boksu i najmłodszych adeptów pięściarstwa. Prowadzi pan szkółkę bokserską Gladiator w Brodnicy. Trenuje pan dzieci i młodzież?

Tak. I mogę dzieciakami się pochwalić. W ciągu trzech lat, czyli praktycznie od założenia zostaliśmy uznani najlepszych klubem po podliczeniu punktów na mistrzostwach województwa kujawsko-pomorskiego kadetów, które były jednocześnie eliminacjami do Olimpiady Młodzieżowej. Wystawiłem czterech chłopaków, wszyscy zajęli pierwsze miejsca i dostali kwalifikacje do Olimpiady Młodzieżowej. Małe miasteczko Brodnica, a wszystkie duże miasta Bydgoszcz, Toruń, Inowrocław – zostały daleko w tyle.

A co pan mówi matkom, które przyprowadzają dzieci na boks, ale mają obawy, bo „boks jest brutalny”, a jej „dziecko dostanie po głowie”?

Przede wszystkim pokazuję im wszystkie zabezpieczenia. Że są kaski, że są bardzo duże rękawice, że wszystko jest atestowane, a trening dla grupy w wieku 6-10 lat jest w formie zabawy. Gdy przychodzi matka i pyta czy to nie jest brutalny sport, to tłumaczę to w następujący sposób. Pytam czy piłka nożna jest mniej ryzykownym sportem? – Tak – odpowiada. – Bo przecież oni tam po głowie się nie biją. Podaję więc prosty przykład. Jak przyprowadza pani dziecko na piłkę i od najmłodszych lat ono uderza piłkę głową, która leci z dużą prędkością – to nie jest wstrząs dla głowy? I dziecko nie ma w tym momencie żadnego ochraniacza na głowie. To są wstrząsy, które tak samo pozostają w głowie.

Dobre porównanie. Faktycznie…

A zderzenie głowami? Ile razy zdarza się, że dwóch zawodników wyskakuje do piłki i zderzają się głowami. Mówią, że w ringu umierają. Ale przecież są przypadki, że piłkarze biegają po boisku, przewracają się nagle i umierają. Nie możemy więc tak patrzeć, bo byśmy musieli dziecko hermetycznie zamknąć i nigdzie nie puszczać.

Zaryzykuje pan tezę, że boks jest bezpieczniejszy niż piłka nożna?

Ciężko to porównać. To tak jak z zawodnikami w boksie. Jeden jak Floyd Mayweather potrafi nie przyjmować ciosów lub je amortyzować, a drugi będzie szedł do przodu i przyjmował więcej ciosów, np. jak Arturo Gatti. Tak samo jest z piłką. Niebezpieczeństwo czy to dziecko czy zawodnik dorosły jest w każdej dyscyplinie sportu takie same.

To dlaczego boks dalej cieszy się ponurą sławą?

U nas czy to w boksie zawodowym czy olimpijskim nie ma osób od public relations czy marketingu, żeby pozytywnie przedstawiać tę dyscyplinę sportu. To samo jest w mediach. Wiadomo, że bogate rodziny wysyłają dzieci np. na tenis, a do boksu często przychodzą osoby z innych środowisk. Daje się takiej osobie mikrofon, która nie umie się wypowiedzieć, nie daj Boże się jąka i w efekcie kształtuje się zły wizerunek tej dyscyplinie. Podaje się przykład Andrzeja Gołoty, że on się jąkał jak mówił i że to wina boksu. A on przecież miał problemy z wypowiadaniem się od dziecka. Weźmy mistrzów olimpijskich jak Jerzy Kulej, którzy stoczyli po 300-400 walk i mieli gorsze rękawice bez odpowiednich zabezpieczeń. Oni wypowiadali się normalnie jak inteligentni ludzie. Nie ma po prostu ludzi od PR i wizerunku. Nie potrafimy tego stworzyć. Działa to wszystko jak za komuny.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Ireneusz Fryszkowski
fot. www.facebook.com/Dariusz-Polmański

Opublikowane przez: