Jeszcze rok temu Terence Crawford za najście na warsztat i próbę odebrania auta odsiedział 53 dni. W sobotę – w walce z Juliusem Indongo – może zostać królem P4P.
Podczas gdy większość kibiców sportów walki, a przynajmniej ta bardziej nastawiona na serpentyny i migające światełka, z wypiekami na twarzy czyta kolejny news o wielkości rękawic, jakie obowiązywać mają podczas walki cesarza autoreklamy, czy też o tym, że jego najbliższy przeciwnik, krewki Irlandczyk, zapłaci kilkadziesiąt baniek zielonej waluty za kopnięcie w jaja wspomnianego króla autografów, w swoim rodzinnym stanie stoczy cholernie ciekawą walkę pretendent do tronu P4P, niesamowity Terence Crawford.
Nebraska, samo serce Stanów Zjednoczonych. Właściwie jest to wielkie pole uprawne, dostarczające wołowinę większości mieszkańców USA. Jedną z niewielu atrakcji jest tu Carhenge, rzeźba autorstwa Jima Reindersa, stanowiąca kopię angielskiego Stonehenge, tyle że zbudowana z samochodów. Auta pomalowane są na szaro, żeby jak najlepiej imitować kamienie. Największym i właściwie jednym z niewielu dużych miast na tej połaci amerykańskiej ziemi jest licząca trochę ponad czterysta tysięcy mieszkańców Omaha. To właśnie tu urodził się twardy jak skała „Bud”.
Chevrolet Monte Carlo z 1984 roku. Miał być polakierowany zgodnie ze sztuką i na czas, ale coś poszło nie tak. 14 kwietnia do warsztatu wpada czterech gości i rozrzucając po całym pomieszczeniu części samochodowe, próbuje ściągnąć z podnośnika wspomniany wózek i bez płacenia wyjechać nim na ulicę, być może na średnio wysmażonego steka i kufel zimnego jasnego. Przy okazji kilka razy pada hasło „kiedy ma się pieniądze, można robić, co się chce”. Za to później Terence odsiedzi 53 dni w pace i mam nadzieję, że to był ostatni raz, kiedy widzieliśmy takiego „Bud’a”. My chcemy boksu, nie gwiazdorzenia.
Już za kilkanaście godzin wspomniany syn Nebraski stanie przed ogromną szansą zdobycia wszystkich najważniejszych pasów w swojej kategorii wagowej. Co prawda jeszcze w maju liczył na pojedynek ze wspaniałym Mannym Pacquiao, stawiając unifikację z Juliusem Indongo na drugim miejscu, ten pierwszy, jak wszystkim wiadomo, wybrał jednak romans w stylu australijskim i pośliznął się delikatnie na Jeffie Hornie, zatem Crawfordowi nie pozostało nic innego, jak odłożyć na razie na bok budowanie swojej popularności kosztem słynnego kolegi i pokusić się o pasy IBF i WBA. Myślę, że było warto.
Rywal Amerykanina to prawdziwa maszyna, do tego świetnie naoliwiona. To nie będzie spacerek, to będzie męski wieczór. Świetne przygotowanie fizyczne, bardzo niebezpieczne ciosy sierpowe. Eduard Trojanowski po jego lewym padł jak rażony piorunem, a cała moskiewska publiczność wstrzymała oddech. Ricky Burns też nie miał nic do gadania i został zdominowany na swoich śmieciach. Julius będzie wyższy i dysponować będzie większym zasięgiem. Z pewnością, podobnie jak Mariusz Pudzianowski, Afrykanin tanio skóry nie sprzeda, ale przed nim arcytrudne zadanie.
To z pewnością historyczna dla pięściarstwa chwila, bo właściwie tylko trzy razy zdarzyło się tak, by wszystkie cztery pasy, tych najbardziej znaczących w boksie federacji, trafiły na szalę jednego pojedynku. Wcześniej miało to miejsce tylko w kategorii do 160 funtów w 2004 i 2005 roku, a bohaterami tych widowisk byli Bernard Hopkins ze swoim obecnym partnerem w biznesie Oscarem De La Hoyą, Howard Eastman oraz Jermain Taylor. Tym większe zaskoczenie, że tak mało mówi się o 19 sierpnia, a tak wiele miejsca poświęca się bożonarodzeniowym szopkom.
Wracając jednak do tematu, warto podkreślić, że nie tylko samo danie główne wieczoru to klasyk, który z pewnością zagościłby na szczycie karty dań każdej szanującej się restauracji z czerwonego przewodnika Michelin. Na dokładkę od organizatorów dostaniemy również kilka smakołyków, które z pewnością pobudzą nasze kubki smakowe i pozwolą na głębsze i intensywniejsze rozkosze podniebienia, kiedy już postanowimy być uczestnikami tak wyjątkowej chwili.
Będzie zatem Oleksandr Gvozdyk, czołowy półciężki, mający na rozkładzie takich zawodników jak Mohammedi, Karpency, czy Chilemba. Wszystkich wspomnianych panów brązowy medalista olimpijski z Londynu odprawił z ringu przed czasem. Jego najbliższa walka z Craigiem Bakerem będzie częścią turnieju WBC, który wyłonić ma przeciwnika dla Adonisa Stevensona bądź jego najbliższego rywala Eleidera Alvareza. Warto wspomnieć, że w pozostałych parach Joe Smith Jr został pokonany przez Sullivana Barrerę, a Marcus Browne odprawił przed czasem Seana Monaghana. Powinno być zatem ciekawie, choć faworyt w tej walce jest jeden.
Zobaczymy również Dilliana Whyte’a, który w zeszłym roku dał świetny pojedynek ze skazywanym przez większość kibiców na pożarcie Dereckiem Chisorą. Urodzony na Jamajce łebski „The Body Snatcher” oznajmił niedawno całemu światu, że wie już, jak pognębić swojego jedynego pogromcę, boskiego Anthony’ego. Kluczem ma być podobno wywieranie na niego presji. Chodzą słuchy, że Joshua wpadł w szał, gdy ten fakt ujrzał światło dzienne.
Poza tym 29-latek sprzedał liścia także wszystkim innym czołowym ciężkim świata, stwierdzając z nutką ironii w głosie, że nie są bogami i że każdego z nich jest w stanie oklepać. Na razie jednak Dillian musi udowodnić w sobotę, że słabszych rywali jest w stanie położyć samym podmuchem rękawicy, a wtedy być może dostanie szansę na kolejną dużą wypłatę i zgarnie trochę kochanego sianka.
Po ponad półtorarocznej przerwie między liny wróci na ringu w Lincoln sympatyczny Bryant Jennings. Facet, który nigdy nie unikał wyzwań, swoje dwa ostatnie pojedynki co prawda przegrał, ale kiedy przyjrzymy się już uważniej z kim to miało miejsce, zdamy sobie sprawę z tego, że powraca do świata żywych ciekawy zawodnik, posiadający wystarczający potencjał do tego, by dać jeszcze niejedną, fajną walkę z czołówką królewskiej kategorii.
Poza tym „By-By” związał się niedawno z samym Bobem Arumem, a ten, jak wieść gminna niesie, obiecał mu już w niedalekiej przyszłości walkę o pas mistrzowski, być może WBO, jest więc zatem o co walczyć. Pytanie tylko, czy nadal są chęci i głód sukcesu w sercu walecznego Filadelfijczyka. Ja z pewnością jeszcze nie raz chciałbym go zobaczyć w akcji. O jego planach na przyszłość na pewno dowiemy się już w sobotę, kiedy pięściami nakreśli nam to podczas transmisji.
Na koniec nowy Floyd Mayweather Jr. Tak proszę Państwa przez wielu amerykańskich ekspertów nazywany jest srebrny medalista olimpijski z Rio Shakur Stevenson. Młody pięściarz dostał nawet propozycję współpracy od „Money’a”, ale coś się posypało i w to miejsce wskoczył niezawodny, chytry niczym baba z Radomia, Bob Arum. Menadżerem urodzonego w Newark 20-latka jest za to Andre Ward.
Muszę przyznać, że wszyscy z tym chłopcem wiążą wielkie nadzieje, a on sam czuje z pewnością presję, jaka na nim ciąży, tym bardziej z ciekawością obserwować będę jego poczynania w sobotnią noc. Amerykanin ma ambitne plany i musi na tle mało znanego Argentyńczyka pokazać się z jak najlepszej strony. Innej opcji dla niego raczej nie ma, jeśli myśli w ogóle o zajęciu miejsca kogoś takiego jak „Piękniś”.
Jak więc widać, szykuje nam się całkiem ciekawa noc boksu z wielką historią w tle. Czy warto namawiać kogoś, żeby w nocy wstał i włączył telewizor? Szczerze powiem, choć szanuję wybory innych ludzi, że Terence zmusi mnie do nastawienia budzika, podczas gdy Floyd z Conorem tego na pewno nie zrobią.
Zdaję sobie sprawę z tego, że takie freak show też są potrzebne, bo jak ktoś chce zapłacić, to znajdzie się i ktoś, kto to zaraz sprzeda, ale ja wolę to, co jest solą tego sportu, zwanego pięściarstwem. Chcę walki najlepszego z najlepszym, bez kalkulacji, z ogromną stawką w tle, a to jest z pewnością to, co od jakiegoś już czasu sprzedaje mi Terence Crawford i co chce mi pokazać i w tę sobotę. Niech zatem wygra lepszy. Hail, boxing!
Lechu