Kwiecień plecień. Wilder, Martin, Foreman i Ortiz

Kwiecień plecień, bo przeplata trochę zimy, trochę lata. Rzuci Kliczko, popije Porterem, sypnie Charlo i poprawi Ramirezem.

Co by nie mówić i pisać, trzeba przyznać, że kwiecień ciekawym jest dla fana boksu miesiącem i czeka go kilka mile spędzonych wieczorów, a niekiedy i poranków.

Jeśli dodamy do tego jeszcze to, co stać się ma potem w maju, to nic tylko otwierać szampana, albo chociaż ćwiarteczkę trzasnąć, dla zdrowotności oczywiście, bo wszyscy w końcu mamy duszę sportowca.

Na wstępie, po pierwszym powyższym wstępie, chciałbym się przywitać ze wszystkimi czytelnikami RingBlog.pl. Miło mi będzie co jakiś czas, nieokreślony z grubsza, bryznąć kilka mniej lub bardziej poważnych i sensownych zdań na temat boksu i tego co dookoła niego, co też popełniałem już zresztą jakiś czas temu na swoim własnym blogu.

Mam nadzieję, że choć na chwilę spowoduję lekki uśmiech na twarzy szanownych czytelników, a czasami może nawet sprowokuję jakąś małą dyskusję, bo w końcu „Miłość nie polega na tym, aby wzajemnie sobie się przyglądać, lecz aby patrzeć razem w tym samym kierunku” jak to pięknie napisał swego czasu de Saint-Exupéry.

Wracając jednak do sedna, bo czas nagli, a i sens trzeba nadać temu krótkiemu felietonowi, na pierwszy ogień weźmiemy dziś przygotowania do kolejnej walki niekwestionowanego, przynajmniej w swoim mniemaniu, króla wagi ciężkiej, zostawiającego brązowe spawy na twarzach swoich przeciwników, Deontaya Wildera.

Charles MartinTak, tak. Wiem. Był jeszcze do niedawna inny król, ale zaraz po koronacji przyjechał do Anglii i obudził się z bólem głowy i bez korony. Co prawda dalej uparcie twierdzi, że jest Number 1, ale to chyba mocno zanieczyszczona maryśka miesza mu mocno pod deklem.

Tymczasem inny, bardziej już realny czempion, bezlitosny bombardier z Alabamy, cały czas pozostaje w treningu. Ostatnio udało nam się nawet ustalić, co utrzymuje go tak naprawdę w niesamowitej formie. Hantelki owszem ważne są, jak brzuszki i przysiady, ale nie ma co ściemniać, formę budować należy na wodzie lub pod jej powierzchnią. Tak robił swego czasu wielki Muhammad Ali, ćwicząc wyprowadzanie ciosów zanurzony w basenie, tak robi obecnie i Deontay, ale bardziej nowocześnie, na desce surfingowej.

Deontay WilderTa gibkość ciała, te tygrysie ruchy, te w końcu potężne wiatraki, które swym ogromem przywołują na myśl łopaty turbin wiatrowych z okolic Kołobrzegu, to tak naprawdę wynik ciężkiej, mozolnej pracy, więc należy uszanować, przeprosić za śmichy-chichy i więcej nie obrażać, czekając w skupieniu, z wypiekami na twarzy, na domknięcie trylogii z koszmarnym Chrisem Arreolą. A co? Królowi nie wolno? „Hello? Mauricio? Can I? The last one, I promise. Kiss & squeeze”.

George ForemanSwoją drogą szkoda mi trochę wielkiego George’a Foremana. Co prawda zdobył on złoty medal Igrzysk Olimpijskich, był też najstarszym mistrzem świata w wadze ciężkiej w historii. Bił się nawet z takim Frazierem, czy wspomnianym już Alim, ale ile on mógłby osiągnąć, gdyby znał te wszystkie sztuczki Wildera. No cóż, jedni nosili krowy i coś tam niby wygrali, a inni stosują najnowsze techniki i zmierzają ku wielkiemu rekordowi Marciano. Dobra deska to podstawa…

Luis OrtizStonujmy jednak emocje, ostudźmy je odrobinę, bo za chwilę drastyczny news number dwa. Wszyscy zapewne pamiętają kubańskiego olbrzyma, nazywającego siebie pieszczotliwie King Kongiem. Zgadza się, chodzi o Luisa Ortiza. Nie będę ukrywał, że lubię gościa. Wiele nas łączy. Po pierwsze jesteśmy w podobnym wieku, po drugie…

W sumie to chyba na tyle. W każdym bądź razie obaj uważamy, że twardziel z wyspy jak wulkan gorącej zasługuje na walkę z którymś z obecnie miłościwie nam panujących mistrzów. Sam zainteresowany tak mocno w to wierzy i tak bardzo jest zdeterminowany, że jak to niektórzy mówią, że zjedli na czymś zęby, tak on omalże nie pożarł w związku z tym własnej ręki. Na szczęście wszystko skończyło się tylko na lekkich zadrapaniach i już niedługo, być może, Luis zawalczy ze zwycięzcą walki Kliczko – Joshua, choć jego marzeniem jest podobno śmiertelne tango ze zwycięzcą prawdziwych grzmotów w wykonaniu duetu Briggs – Oquendo.

Nie oszukujmy się jednak, chyba na to Ortiz jeszcze nie zasłużył. „Najpierw drabinka, potem malinka”, jak mawia prezydent WBA i niesamowity jajcarz w jednej osobie Gilberto Jesus Mendoza. Mimo wszystko trzymam kciuki. Marzyć warto.

W tym tygodniu to chyba na tyle. Dziękuję wszystkim za uwagę i pozdrawiam tradycyjnym ”Do zobaczenia w Gliwicach”*. Z pewnością jeszcze się odezwę. Miłego kwietnia życzę. Cieszmy się tą wiosną i śniegiem za oknem. Idę podkręcić grzejniki.

* Tak twierdzą Łowcy.B

Lechu

Opublikowane przez:

2 komentarze

  1. Kuba
    20 kwietnia 2017

    Kogoś takiego w środowisku bokserskim brakowało. Ironia, cięte riposty,dużo poczucia humoru i dystansu. Twojego stylu nie da się określić jednym schematem. To jest styl ”pijanego mistrza” nigdy nie wiadomo czego się spodziewać. Tak dalej Lechu!

    • Lechu
      20 kwietnia 2017

      Dzięki za dobre słowo Kuba. To fakt, że piszę trochę dziwnie. Czasami zupełnie bez sensu, często nie do końca wiedząc na początku, co się stanie pod koniec. Staram się jednak nie kalkulować, bo i po co? Jednym się spodoba, innym nie. Takie życie. Cieszę się, że Ty czytasz i że lubisz. Pozdrawiam!

Brak możliwości komentowania.